No tak od ponad 20 dni nic nie dodawałam, ale miałam u siebie kuzynkę. Chociaż... Chciałam dać go wcześniej. Około 20 sierpnia. Co jak co? Nie wyszło, bo nie skończyłam. Nie wiem kiedy będzie kolejny. Nie wiem jak będzie z weną, ale mam już fragmenty dwóch kolejnych rozdziałów.
Zapraszam do czytania, komentowania i w ogóle :D.
A no i trochę zmieniłam w postaciach :)
Poczułam jak ktoś trzyma mnie za brzuch. Otworzyłam oczy. Pierw oślepiło mnie światło słoneczne, potem ujrzałam postać Marry patrzącą w okno. Za nim mijały miliony krajobrazów. Przyjaciółka odwróciła się w moją stronę, zaczęła się przyglądać. Po jej minie wywnioskowałam, że coś jest nie tak, albo że dużo się stało zanim zasnęłam. Tylko gdzie? Bo teraz siedzę na kolanach Żyrafy, a on mnie jeszcze dodatkowo próbuje udusić swoją ręką. Tylko co on z tego będzie miał jak mu zdechnę na kolanach? Chyba, że jest nekrofilem? Powiedzmy, że nie. Na pewno nie. To było by dziwne, ale świat jej pełen niespodzianek.
- Marry, mogłabyś mi pomóc? - zapytałam nie wiedząc co mam robić.
- Ale co ja mam robić? - dała mi taką odpowiedź, aż miałam ochotę walnąć się ręką po czole. Czego akurat nie zrobiłam, bo nie miałam jak i czym. To coś mnie jeszcze bardziej przygniotło do siebie, tym samym uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch. No oprócz nóg, które były wolne. Zawsze mogę go skopać, wtedy wstanie i mnie puści. Można spróbować, ale nie teraz. Pierw spokojniejszym sposobem, później dopiero przemocą.
- Duffy, wstawaj - wyszeptałam mu do ucha. Farbowana kura wydała z siebie jakiś pomruk, puściła na chwilę, a gdy uwolniłam swoje ręce i chciałam zejść z jego kolan to musiał mnie przytrzasnąć swoim ramieniem. Furknęłam pod nosem i zaczęłam się wyrywać od niego.
- Reb, słonko, nie idź jeszcze ode mnie - mruknął przez sen.
- Duff, wstawaj. Nie jestem twoim słonkiem - burknęłam, trzęsąc nim tak żeby go obudzić.
- Jak to nie? - zapytał otwierając powoli oczy.
- Bo ja jestem z Jamesem, nie pamiętasz? - pomachałam mu ręką przed twarzą, żeby do tej blondyny coś dotarło. Nie że mam go za pustego, ale jak czegoś nie zrozumie to trzeba mu to wbić młotkiem do głowy. I tak było teraz. Chyba do niego jakoś nie dotarło to, że jestem z jego kolegą z LA.
- No tak, ale...
- Duff... - zaczęłam, a on aż cofnął się w fotelu. - ... Kiedy będziemy w Seattle?
- A która jest? - zapytał przesuwając mnie na fotel obok.
- Czekaj, zapytam Marry - rzuciłam do niego, a po chwili darłam się do ucha przyjaciółki, która próbowała czytać jakąś książkę. - Marry, wiesz może która jest godzina?!
- Tak - oderwała się od książki i spojrzała na swoją prawą rękę. - Jest 12:45. - uśmiechnęła się, a ja skinęłam jej głową w podzięce. Czyli jedziemy już jakieś 17 godzin. No to jeszcze kolejne tyle samo i będziemy w Seattle. Nie wiem jak ja to wytrzymam. Toż to jakaś męczarnia jest, a nie przejazd busem z Los Angeles do Seattle. Zwłaszcza jak jest upał, a kierowca wlecze się prawie 50 na godzinę. Nawet moja mama szybciej jeździ niż to coś.
- Czy ktoś mi powie, kiedy będzie następna przerwa? - zapytał ktoś z tyłu. Po głosie poznałam, że jest to jakiś facet po 60-tce.
- Kierowca mówił, że za godzinę - odpowiedziała spokojnie jakaś kobieta z przodu.
Aż godzinę? Oni chcą mnie zanudzić w tym metalowym pudełku. Tak, ale moglibyśmy zostać w jakimś większym mieście na jakąś godzinę lub pół, bo mnie zaczyna roznosić.
Roznosić to mało powiedziane. Z jednej strony Duff zaczyna mnie obmacywać gdzie popadnie. Mnie to wkurza, bo nie ma takiego prawa i przy okazji James. Ale z drugiej strony mi się to podoba i nie chce aby przestał. No, ale trzeba się uwolnić, bo tak nie wypada się obmacywać w busie, jeszcze nas wygonią za to.
- Duff?
- Co? - mruknął przymykając oczy.
- Mógłbyś zabrać swoje łapy? - zapytałam trochę warcząc na niego.
- Nie tak ostro, dobra? - zabrał swoje ręce z moich czterech liter.
- Dobra, dziękuję - uśmiechnęłam się do niego i zeszłam mu z kolan.
Walnęłam się na fotel tuż obok Marry.
- Marry? - zaczęłam z miną proszącego pieska.
- Tak - popatrzyła na mnie poważnie, ale widząc moją minę mało co nie wybuchła śmiechem.
- Nic... - machnęłam ręką z uśmiechem na ryju. Sama nie wiem o co mi chodziło. Właściwie to wiem tylko tyle, że miałam się coś jej zapytać, ale już nie wiem co. Albo? Albo, wiem. - Marry mogłabyś mnie pilnować od Duffa. Żeby mnie nie ruszał. Przynajmniej do końca drogi. Nawet jak ja będę się do niego pchać to masz mnie trzymać - powiedziałam półgłosem. Tak żebyśmy tylko we dwie słyszały.
- Dlaczego? Przecież Duff jest niegroźny. Nic wam nie będzie - burknęła do mnie z nad książki.
- Co z tego, że jest niegroźny jak sama wiesz do czego może dojść - rzuciłam jej takim samym tonem co ona. A co? Nic mi się nie stanie. Chociaż może się coś stać. Ale nie mówmy teraz o tym, co nie? Co będzie to będzie.
***
- Gdzie jesteśmy? - zapytałam pół przytomna przez sen.
- Gdzieś koło Olimpii - powiedział Duff. Jak sobie dobrze kojarzę to Olimpia jest gdzieś obok Seattle. Tak.
- To niedaleko Seattle, prawda? - zapytałam. A zebrało mi się na zadawanie pytań.
- Tak. Jakieś ponad pół godziny jazdy po miastach, bez korków oczywiście. A jak już o tej godzinie będą to będziemy za godzinę lub dwie - oznajmiła Marry.
- To mogę jeszcze spać? - znowu padło pytanie, aż się zaśmiałam z samej siebie. - Jak ja dużo pytań zadaje.
- Tak. Jak ogarniesz się i skończysz robić przesłuchanie to możesz nie spać, a jak masz dalej taki zamiar to lepiej śpij - uśmiechnęła się wrednie.
- To ostatnie teraz pytanie - przyjaciółka aż zadrżała słysząc ostatni wyraz. - Która godzina?
- Nie masz zegarka? - odpowiedziała nieprzyjemnie.
- Nie, bo chyba został w walizce, albo... zostawiłam w domu - mój głos się załamał.
- Dobra, niech ci będzie - spojrzała na moją prawą rękę. No ale nie miałam zegarka na niej i raczej nie mam. Chyba że mi ktoś go nałożył jak spałam. Spojrzałam też tam gdzie przyjaciółka. Nic nie było. - Jest 7:05.
- Dopiero? Czy nie możemy jechać krócej? No Boże, ile można jechać?... zaczęłam się wyżalać.
- Reb, zamknij się! - krzyknął Duff. - Daj mi spać.
Tym mnie uciszył.
***
- Cześć mamo! - krzyknęła Marry widząc swoją mamę. Szła cała uśmiechnięta. Kobieta około czterdziestki, o kanciastych rysach. Może to spowodowane było tym, że była chuda. Niższa od swojej córki. Miała w dalszym ciągu długie falowany ciemnobrązowe włosy i takiego samego koloru oczy. Ubrana w kwiecistą spódnicę do kolan, jaskrawo żółtą bluzkę na ramiączkach i tęczowy szal, który miała na ramionach.
- Dzień dobry, pani Wissar - uśmiechnęłam się do niej, spojrzał na mnie, na swoją córkę i na Duffa z tyłu.
- Cześć. Chodźcie do samochodu - pokazała głową na starego czarnego cadillaca.
Poszliśmy z walizkami do samochodu. Duff pomógł jej wpakować to wszystko do bagażnika, ledwo co zamknęliśmy go, ale jakoś się udało.
- Widzę, że kalifornijskie słońce dobrze na was działa. Jacy wy jesteście opaleni. Nie wspominając już o Rebece... - kiedy tylko odpaliła silnik to zaczęła swoją przemowę. Ja po pierwszych pięciu minutach zrezygnowałam ze słuchania. Szczerze? Wolałam już obserwować ulicę Seattle. Dawno tutaj byłam. Z każdą sekundą docierało do mnie, ze trochę się tutaj zmieniło jednak droga do domu była ciągle taka sama.
- Mógłbym tutaj wysiąść? - padło pytanie Duffa, a ja oderwałam się od "myślenia".
- Nie - pokręciła głową. - Jak dobrze pamiętam to kilka dni temu omawiałam z panią McKagan, że dostarczę cię pod samiutki dom - tak, super. Jakbyśmy byli niemowlakami i trzeba było nas pilnować na każdym kroku.
- Ale proszę pani....
- Nie ma "proszę pani", tylko robię tak jak się z kimś umówiłam - mało co nie krzyknęła, jednak po tym ucichła. - Przepraszam, jestem po prostu za bardzo przewrażliwiona.
Ja tam nic się nie odezwałam. Właściwie to nikt się nie odezwał. Jechaliśmy w ciszy.
Kilka minut później podjechaliśmy pod dom McKaganów. Każda z nas wyściskała go, zabrał walizki i poszedł. W połowie drogi przed dom wyszła jego mama. Mama Marry pomachała jej na powitanie, a my skinęłyśmy jej z uśmiechem. Wsiedliśmy spowrotem do samochodu i ruszyliśmy do domu.
- Dziewczyny, co macie dzisiaj w planach? - zapytała nas pani Wissar.
- No wiesz, mamo... Jak narazie to nic nie planowałyśmy... - wypaliła Marry spojrzała na mnie takimi oczyma, że wiedziałam, że chce abym jej pomogła.
- Chyba będziemy się rozpakowywać, a później coś się wymyśli. Może wieczorem pójdziemy się przejść - powiedziałam ze sztucznym uśmiechem.
- Dobrze - usłyszałyśmy. Może nie była taka dziwna na jaką opowiadam, ale takie miałam pierwsze wrażenie. - O właśnie Reb... Twoja mama dzwoniła do mnie i mówiła, że przyjedzie do nas za dwa tygodnie - odwróciła się do tyłu.
- Mamo patrz co jest na ulicy - zwróciła jej uwagę córka. Odwróciła się i znowu zapadła niezręczna cisza. z jednej strony dobrze, a z drugiej nie. Sama nie wiem czemu. Po pięciu minutach byłyśmy pod domem. Wzięłyśmy walizki, poszły do domu z myślą, żeby pani Wissar nie poszła za nami. No tak jakbyśmy miały narkotyki w walizkach. Bez przesady. Ale miałyśmy jej dosyć.
- Marry, jak coś o idę na zakupy! Około 13 powinnam być w domu! - krzyknęła. Usłyszałyśmy tylko silnik i samochodu nie było. Nareszcie!
Po rozpakowaniu się, ogarnięciu pokoju i jako takim zjedzeniu śniadanio-obiadu położyłyśmy się na kanapie w salonie, oglądałyśmy telewizje. Była akurat godzina 12. Gdzieś przed 13 zasnęłyśmy.
Obudziło nas ciche pukanie w drzwi, otworzyły się delikatnie, a zza nich wyszedł Duff. Obie uniosłyśmy głowy nisko, bo spałyśmy lekkim snem i spojrzałyśmy na blondyna.
- Spałyście? - spytał siadając na fotelu.
- Tak, a nie widać? - rzuciłam z sarkazmem, nic nie odpowiedział, a Marry zaśmiała się cicho.
- To co chciałeś? Że się do nas włamujesz, Żyrafo? - pierwszy raz słyszę jak moja przyjaciółka mówi tak do niego.
- Bo dzwonił do mnie mój znajomy, z resztą twój też...
- Jaki? - przerwała mu, a ja spojrzałam na nich jak na debili. Nawet tego nie zauważyli i dobrze.
- Matt... Ale kończę.
- Ten co ciągle robi imprezy?
- Tak! - krzyknął. - A teraz daj mi dokończyć. - kiwnęła głową. - No... I on robi znowu domówkę i zaprasza nas wszystkich. Nawet ciebie Reb - popatrzył na mnie.
- Fajnie! - skomentowałam, a w głowie miałam pustkę.
- Nie mamy się w co ubrać - powiedziała za nas brunetka.
- Jak nie? Rebecca ma dużo ubrań - pokazał na mnie brodą.
- Ale co mamy na siebie wziąć? - zapytałam.
- Jak dobrze, że ja nie mam takiego problemu - prychnął. - Ja tam biorę swoją ramoneskę, skórzane spodnie i bluzkę z logiem The Ramones - wzruszył ramionami.
- Okej, ja pójdę podobnie - wpadłam na pomysł.
- Jak? - zaciekawiła się przyjaciółka.
- Wezmę czarne spodnie, bluzkę z Led Zeppelin i swoją ramoneskę - uśmiechnęłam się. - Do tego czarne trampki za kostkę. Włosy złapie w kucyk, a oczy pomaluje na czarno.
- Ja też tak pójdę. Tylko, że wezmę T-shirt z Black Sabbath - Marry aż podskoczyła na kanapie.
Hymmm... nie wiem co by tu napisać, za dużo to się nie dzieje, Duff dobiera się do Reb... Sorry jestem dzisiaj jakaś taka "łe" (tego nie da się napisać, wiesz o co mi chodzi?)
OdpowiedzUsuńNie za bardzo wiem o co be. Ale już tak mam że od paru dni nie ogarniam.
UsuńHej! Właśnie wróciłam z wakacji i bd nadrabiać :0 u mnie informacja , zapraszam!
OdpowiedzUsuńNie czaję co ze mną nie tak, ale znowu nie mam weny na twórczy komentarz. To chyba przez końco-wakacyjnego doła. No nic, K. do roboty!
OdpowiedzUsuńW sumie nie ma jakiejś nadzwyczajnej akcji, jadą, jadą, dojechali. Ale chyba trudno jakoś ciekawie opisać taką podróż. Przypomniałam sobie moją 36-godzinną jazdę busem i mniej więcej wiem jak oni się musieli czuć. Jedna wielka masakra.
Duff dobiera się do Reb. No w końcu! Uwielbiam gościa xD.
Impreza u Matta. Może się coś ciekawego wydarzy, cokolwiek. Ratuj mnie przed szkolną monotonią! ;3
Rozdział dobry, z resztą jak każdy ;). A ja nic więcej już nie napiszę, wypaliłam się chyba.
Weny!
~ K.
Nie, nie mów tak.
UsuńCo do rozdziału. Na początku był dobry, ale końcówkę zwaliłam.