czwartek, 29 sierpnia 2013

Rozdział 30

No tak. Tak jak obiecałam jest rozdział. Miał być krótki i mieć jakąś dalszą akcje, a jak widać niżej jest dłuższy i akcja ruszyła się aż trochę. Zabić mnie tylko.
Z komentowaniem nikt się nie ruszył. Jak widziałam 3 komentarze od czytających i 2 od samej siebie to mam ochotę wyrzucić komputer za okno z trzeciego piętra. Ale to też może wina tego, ze nie ma weekendu i nikomu nie chce się czytać oraz to, że niedługo przyjdzie rok szkolny. No weźcie ludzie się ogarnijcie, bo kurwicy można dostać.
Także proszę wszystkie drogie anonimki o ujawnienie się, bo nie wytrzymuje (Nie obrażając oczywiście K. bo ją uwielbiam, jak komentuje :D). A szczerze to jak mi wszyscy napiszą, że jest super, fajnie i wgl to padnę na ryj i będę umierać do końca września i nie dodam rozdziału. Także wiecie kiedy może wpaść kolejny. Chociaż muszę jeszcze nadrobić drugiego bloga. Na którego też zapraszam wszystkich zwiedzających to coś.
Mimo tego, że chciałam to skończyć inaczej w tej chwili postanowiłam na tym zaprzestać, bo jest chujowo i będzie i mam to w dupie. A co za tym idzie. Nie powinnam o tym pisać, ale chcę was uświadomić, że jeżeli nie będzie przynajmniej 10 komentarzy na temat rozdziału od Was to nie dam następnego. Nawet jeżeli będziecie błagać.

To na koniec przemowy powiem tak. Zapraszam do czytania i w głębi mojej zjebanej do granic możliwości głowy mam nadzieje, ze będzie jakiś szał. Gdzie znając życie za bardzo się napalam i jest chujnia z grzybnią.
Jeszcze raz ZAPRASZAM DO CZYTANIA I KOMENTOWANIA :)



Pobiegłyśmy na górę do pokoju, gdzie w szafie wisiały nasze ubrania.
- Robimy zamianę bluzek? - zaproponowała przyjaciółka, przeglądając zawartość drewnianego mebla.
- A masz z Led Zeppelin? - zapytałam jakbym wątpiła, że ma i jakby w ogóle słuchała takiej muzyki.
- Tak. Ty przecież masz z Black Sabbath - spojrzała na mnie jak na idiotkę, po czym zaśmiała się.
- To zamiana - mało co nie krzyknęłam z uśmiechem. Wyciągnęłyśmy bluzki i rzuciłyśmy je na łóżko. Z walizki wygrzebałam skórzane spodnie, stare czarne trampki, kosmetyki do makijażu i kilka potrzebnych mi jeszcze rzeczy. Marry z jakiejś półki wyciągnęła czarne, jeansowe spodnie, kilka ciemnych cieni i glany z dna szafy. Aż się uśmiechnęłam na widok tych butów.

Parę minut później:
- Zawołasz Duffa na górę? - zapytała mnie, kiedy właśnie miałam się jej o to pytać. Nawet otwierałam usta, ale ona była szybsza. Niestety.
- Właśnie miałam się ciebie pytać o to czy mam coś zrobić z Duffem, żeby się nie nudził jak my będziemy się malować - powiedziałam wychodząc z pokoju. - Mogę pójść do łazienki i tam się pomalować, co nie? - spytałam tak dla pewności.
- Gdzie ty jesteś? - usłyszałam jej głos.
- Na schodach - krzyknęłam. Ten dom był wieki, ale jednak nie wyglądał jak mój mini pałac. Było mu do tego daleko. Ale co jak co to można było się tutaj zgubić. Nie raz jak byłam mała to gubiłam się tutaj. Mimo tego po dłuższej chwili czułam się w tym domu jak u siebie. A to co teraz jest to takie przejściowe. Nawet na początku jak zamieszkałam w LA to mama miała ze mnie bekę, bo za każdym razem pytałam się czy mogę coś zrobić, ruszyć, czy coś. Chociaż w domu trwało to jakieś pół dnia, a tutaj? Zobaczymy. Miejmy nadzieję, że mało.
- To jak przyjdziesz to ci powiem, bo nie chce mi się drzeć.
- Już się drzesz - zaśmiałam się. Zeszłam całkiem na dół, gdzie na kanapie leżał Duff z nogami na oparciu i na luzie przełączał kanały w kablówce. Pokręciłam głową jak niezadowolona matka ze swojego dziecka.
- Widzę, że już się rozgościłeś - westchnęłam teatralnie. - Bo wiesz, chciały byśmy z Mar żebyś poszedł na górę, do nas do pokoju - wskazałam głową na piętro mieszkania.
- Tak? Czyli będziecie się malować? - wstał z mebla i podszedł do mnie. Serio? Nie wiedziałam, że jestem już pomalowana kredką na oczach albo lepiej, że jestem już gotowa.
- Tak. Ja krótko się maluje, nie wiem jak Marry - wzruszyłam ramionami nie wiedząc co mogę jeszcze powiedzieć. Chyba wszystko powiedziałam.
- To nie lepiej żebym ja poszedł do domu przebrać się i potem po was przyszedł jak będziecie już gotowe? - spojrzał pytająco na mnie tak jakby chciał abym ja decydowała o wszystkim.
- Powiedz to Marry, ona ci powie co masz zrobić. Ja tu nie decyduje - podniosłam ręce w geście poddańczym. Zauważyłam jakieś dziwne błyski w jego oczach, odwrócił się na chwilę zamykając oczy. - To chodź na górę. No chyba że chcesz, abym cię tam zaprowadziła za rękę jak małe dziecko? - jakoś dobry humor mi dopisywał. Nawet blondyn to zauważył.
- A chce ci się? - zapytał z jakimś takim podstępnym uśmieszkiem.
- No - odpowiedziałam przeciągając ostatnią literę.
Żyrafa rozglądnęła się, czy przypadkiem nikogo nie ma w domu, złapała za rękę i oświadczyła żebym go ciągnęła na górę. Pierw spojrzałam na niego jak na idiotę, jednak po chwili przyjęłam to wyzwanie.
Pociągnęłam go z całej siły tak że poleciał na te wielkie ciemne, drewniane schody. Tylko zachichotałam, kiedy odwrócił się ujrzałam twarz próbującą mnie zabić. Złapałam Duffa za rękę i ciągnąć go po schodach prowadziłam do pokoju przyjaciółki.
- Marry! Przyprowadziłam ci tą naszą farbowaną Żyrafę! - wybuchłam głośnym śmiechem kiedy na mnie spojrzeli z dziwnymi wyrazami twarzy. - No co?
- Od kiedy jestem Żyrafą? - zapytał blondyn. Zrobiłam minę myśliciela i próbując się nie roześmiać pomyślałam o tym kiedy on stał się Żyrafą. Tak, albo jak do mnie przyjechał w tym roku, albo jeszcze jak byliśmy na Florydzie na tamtych wakacjach.
- Po dłuższych naradach z samą sobą stwierdzam iż od kiedy przyjechałaś do mnie do LA - powiedziałam to takim oficjalnym tonem aż się sama zdziwiłam.
- Aha - burknął, a ja wybuchałam śmiechem.
- O właśnie, miałeś sprawę do nas. Too... Jak jesteśmy wszyscy w jednym pokoju i nikt nie musi się drzeć to pytaj się - zwróciłam się do Duffa, jednak to nie był koniec "spraw". Teraz przeszłam do przyjaciółki. - Miałaś mi powiedzieć co z tą łazienką.
- Pierw Duff, potem ci odpowiem - obróciła się na krześle i spojrzała na blondyna tak żeby zaczął mówić.
- Bo ja pomyślałem, że mógłbym pójść do domu zanim wy się ogarniecie - powiedział, a ja usłyszałam taką nieśmiałość w tym co mówił. - Wiecie, poszedłbym przebrać się, coś zjadł, bo jestem trochę głodny - popatrzyłam na jego brzuch. Ale co to miało znaczyć to już nie wiem.
- Co ty na to Reb?  zapytała Marry.
- Yyy... Ja? - zacięłam się. - Niech robi jak chce.
- Nie będę zachowywać się jak jakaś matka, więc rób co chcesz i jak już ogarniesz co masz ogarnąć to przyjdź po nas, albo spotkamy się u Matta - uśmiechnęła się, po czym gestem ręki pokazała mu, żeby już sobie poszedł. - Czekaj jeszcze! - zatrzymał się i wychylił zza ściany. - Wspominał o której mamy tam być?
- Mówił, że coś koło siódmej, także macie jeszcze czas. - zaczął iść na dół po schodach. - Coś koło piątej będę po was.
- Po co tak wcześnie? - zapytałam nie wiedząc o co mu chodzi.
- Bo znając życie jeszcze wyciągnie nas na piwo, albo wino. Wiesz u nas to taka norma, co nie? Jeszcze znając życie tam trzeba będzie zanieść coś ze sobą - wzruszyła ramionami. - A co tej łazienki... to możesz tam iść, tylko trochę słabe światło jest. Chyba, że zaświecisz sobie lampkę, bo coś mi się wydaje, że mama zmieniała żarówki - kiwnęła głową. - No, a teraz leć się malować, bo jeszcze musimy się uczesać i ubrać.
- Jasne - odpowiedziałam, z łóżka zabrałam kosmetyki i poszłam do łazienki.

Dwie godziny później:
- Marry skończyłaś już? Chce się przebrać - moja przyjaciółka zamknęła się w pokoju i ciągle nie chce wpuścić mnie do niego. - Marry! Umieram! Otwórz drzwi!
- Zaraz, tylko niech skończę - usłyszałam przez drzwi, zaczęła chodzić po pokoju coś nucąc. A że mi się teraz nie chciało stać pod tymi drzwiami to siadłam i oparłam się o nie.
Niespodziewanie otworzyły się, a ja chwile później leżałam na podłodze. W tym samym momencie wybuchłyśmy śmiechem. Zaczęłam przyglądać się brunetce, wyglądała jakoś inaczej. Na prawdę. Nie raz widziałam ja w pełnym makijażu, ale teraz to już... Nie mam słów. Ale wyglądało to zajebiście. Maiła lekko natapirowane włosy, gdzie nigdzie wystawały jej pojedyncze kolorowe pasma włosów w odcieniach różu, czerwieni, fioletu i pomarańczy. Oczy miała pomalowane ciemno brązowymi cieniem, a usta czerwoną szminką. Ubrana w moja bluzkę z Black Sabbath z nazwą zespołu i wizerunkami członów zespołu, do tego ciemne jeansy i glany. Na szyje zawiesiła wisiorek z kluczem, a na uszy błyszczące, małe wkręty, które widać było pod światło, albo dopiero jak zabrała włosy z uszu. Co do mnie to ja jak na razie miałam na sobie stare ciuchy, byle jakiego kucyka na głowie i wymalowaną twarz jasnym pudrem, a oczy czarną kredką.
- Jak ty wykurwiście wyglądasz - skomentowałam i wstałam z podłogi.
- Dzięki - kiwnęła głową. - A teraz czas na ciebie, Reb. Czekam na dole przy telewizorze, tylko nie siedź za długo. Przyszła już moja mama?
- Nie, chyba nie. Nie słyszałam nic jak byłam w łazience  pokręciłam głową i weszłam do środka pokoju. - Mówiłaś, że masz złe światło w łazience. I wiesz co? Jest ono dobre - uśmiechnęłam się.
- Mów co chcesz, ja twierdze, że jest złe - wyszła z pomieszczenia i mnie zamknęła. - Ty się tam ubieraj i chodź na dół, będziemy miały więcej czasu dla siebie zanim ta farbowana kura przyjdzie po nas - zaśmiała się, usłyszałam jak schodzi na parter.
Spojrzałam na zegarek. Wskazywał godzinę piętnastą, czyli mamy jeszcze ponad godzinę żeby się zebrać. Jak ten czas szybko leci. Siadłam przy biurku, tam też było lusterko, wielkie lusterko. Rozwiązałam kucyka. Włosy opadły mi lekko na ramiona. Wzięłam grzywkę w dłoń, przedzieliłam na dwie równe części i dobrałam trochę z tych normalnych. Związałam dwa warkoczyki z tej części i trzymając w ustach zaczęłam robić wysokiego kucyka z reszty. Na koniec dodałam te nieszczęsne dwa plątańce i natapirowałam, żeby dodać im objętości. Szczerze to nie wiem jak ja się rano uczeszę.
Pierwsze co ubrałam to bluzka. Widniała na niej okładka z jednej z płyt zespołu. Do tego założyłam spodnie, skarpetki, trampki i zeszłam na dół. Jednak w połowie schodów cofnęłam się, bo zapomniałam o dodatkach. Na lewą rękę założyłam miliony srebrnych bransoletek, na uczy kolczyki-agrafki. Teraz ze spokojem zeszłam na dół wiedząc, że wszystko jest na swoim miejscu.
Siadłam obok Marry na kanapie. Po chwili zauważyła, że jestem tutaj i zaczęłyśmy rozmawiać oglądając jakiś film z połowy lat pięćdziesiątych. Po godzinie zawitał Duff w swoim planowanym stroju. Co do tego to nałożył tak jak ja stado bransoletek, które za każdym ruchem ręki dzwoniły. Marry śmiała się, ze dobraliśmy się strojami.
- Dzieci,, może chcecie coś jeszcze zjeść? - z kuchni wyjrzała pani Wissar. Samo akurat wtedy kiedy mieliśmy już wychodzić.
- Mamo mieliśmy już wychodzić - powiedziała zrezygnowanym głosem Marry. - Ale chyba możemy coś jeszcze zjeść przed drogą, co?
Wszyscy kiwnęliśmy głowami. Przeszliśmy do kuchni, gdzie czekały na nas gotowe kanapki, cały talerz kanapek. W ciągu kilku minut nie było ich na talerzu, wszystko popiliśmy litrami herbaty i jak strzały wylecieliśmy z domu.
- Wreszcie poza domem. Jak dobrze - westchnęła Marry z zacieszem na ustach wciągając świeże powietrze.
- Macie kasę? - zapytał Duff. To był jego pierwsze słowa od półgodziny. Wsadziłam ręce do kieszeni i zaczęłam grzebać, nic nie było oprócz małego zegarka.
- O Boże... Zapomniałam o pieniądzach! - krzyknęłam. -  A tak właściwie to po co mi jeżeli idziemy na domówkę? - zapytałam tak jakby nie orientowana o co chodzi tej tlenionej Żyrafie.
- Potrzebna. Później ci wytłumaczę - powiedział do mnie jak do małego dziecka. - Idź po pieniądze, a potem ci powiem.
Popatrzyłam na niego jak na głupka.
- Mów teraz, albo nie pójdę - zrobiłam minę małej, obrażonej dziewczynki. - Dopóki mi nie powiesz to nie ruszę dupy do domu i nie wezmę tego co trzeba - uparłam się.
- To chodźmy trochę dalej, a nie stoimy przed domem - wziął mnie pod rękę, a ja tylko spojrzałam pytająco na przyjaciółkę. Zaprowadził dwa domu dalej i zaczął mówić. - Bo wiesz u nas jest tak, że każdy musi przynieść coś od siebie. Przynajmniej u Matta i kilku moich znajomych.
- I tylko tyle chciałeś mi powiedzieć? - zapytałam niezadowolona, bo ja to bym nawet w domu powiedziała. Chłopak złapał się za głowę. - Ja bym to nawet mogła powiedzieć przy mamie Marry.
- Tak? O wszystkim? O alkoholu, o tym, że idziemy na całą noc? - zapytał tak poirytowanym głosem.
- Tak w sumie to nie o wszystkim. Ale wiadomo jest, że raczej o północy nie wróci i jej mama domyśli się, że będziemy tam cała noc - spojrzałam mu w oczy.
- No tak - popatrzył na swoje buty. - Chodź już do Marry. Będziemy powoli iść do Matta.
- Okej - spojrzałam w miejsce gdzie stała nasza przyjaciółka. Chociaż już nie stała. Teraz to ona siedziała na krawężniku i rysując coś w powietrzu uśmiechała się głupkowato.

Cztery godziny później:
- Mówiłam, że nic ci nie będzie jak tutaj przyjdziesz - upewniła mnie brunetka.
 Nawet spodobałaś się Mattowi - skomentował Duff. - Nie odrywa od ciebie wzroku od jakiś piętnastu minut.
Siedzieliśmy od połowy godziny na kanapie i moi kochani przyjaciele próbowali mi przekazać, że nie jestem problemem, pasuję tutaj bardziej niż oni oraz że sam gospodarz tego całego zbiorowiska jest całkowicie zadowolony jak i zauroczony moją osobą. No dzięki. Ale jakoś czułam się niepewnie. Nawet po dwóch piwach, które wypiliśmy przed przybyciem tutaj. Jeżeli chodzi o ten cały "zwyczaj" z wnoszeniem alkoholu to było tak... Weszliśmy do domu. Matt zabrał od Duffa połówkę, od Marry wino, a mnie oprowadził po domu i dopiero jak byliśmy w kuchni to zabrał to co ja miałam. Musiał opowiadać jak poznał moich przyjaciół, że chodzi z nimi do szkoły, jest starszy o rok. Cóż... Dużo tego jeszcze było, ale nie pamiętam. Wolałam jakoś być w swoim świecie i wyłapałam te najciekawsze informacje. Musiałam przyzwyczaić się, że będzie duuużo ludzi, głośna muzyka i że co drugi chłopak zawiesza na mnie oko. Chociaż to wcale nie jest takie złe. Gorzej mają dziewczyny tych chłopaków. Współczuje im. Aż mi poziom samooceny wzrósł.
- Super - uśmiechnęłam się krzywo. - Mógłby sobie odpuścić - mało co nie krzyknęłam widząc jak próbuje mnie gwałcić samym wzrokiem. - Jak dalej będzie się na mnie tak patrzył to mu zajebie - burknęłam wstając z kanapy.
- Gdzie idziesz? - zapytała Marry.
- Do kibla, a potem załatwić coś do picia, bo zaczyna mnie suszyć. Jakoś tutaj cicho - zauważyłam, że jakoś się rozgadałam. No cóż, trzeba coś z tym zrobić. Tylko, ze ja nic nie mogę. To wina alkoholu który krąży w moich żyłach.
- Też zauważyłam, że jest cicho. Nikt nie włączył muzyki. - powiedziała przyjaciółka, wstała za mną. - Pójdę do Matta i załatwię jakąś muzykę - uśmiechnęła się.
- Przynajmniej czymś się zajmie i nie będzie się na mnie patrzył - zaśmiałam się.
Podprowadziłyśmy się pod miejsca przeznaczenia. Co do Matta to już tak bardzo się nie patrzył, co mi wreszcie przestało przeszkadzać. Za to teraz zaczął Duff rozmawiając ze swoim kolegą. No dzięki. Aż tak bardzo przypominam ufoludka, że trzeba się na mnie patrzeć? No chyba nie.
Zaszłam do tej łazienki, ale oczywiście musiała być kolejka. Stały tak dwie osoby.
- Hej. To ty jesteś tą nową dziewczyną, co przyjechała na wakacje do Marry i Duffa? - zapytał mnie jakaś dziewczyna z tyłu. Odwróciłam się, aby zobaczyć kto to. Była niska, ubrana w krótką spódniczkę i bluzkę na ramiączkach z ostrym makijażem. Żeby być miłym odpowiedziałam ze sztucznym uśmiechem.
- Tak. Nazywam się Rebecca.
- Jestem Roxanne. Miło mi cię poznać - uśmiechnęła się pokazując szereg białych jak śnieg zębów. - Ładną masz bluzkę. Uwielbiam Led Zeppelin.
- Dzięki, ja też - po tym jak zaczęłam z nią rozmawiać to wywnioskowałam, że jest całkiem miła.
Stałam jeszcze jakieś pięć minut i rozmawiałam z Roxanne i wtedy nastała moja kolej.

Nie wiem jaki dać tytuł więc go nie będzie :)

Otóż...
Mam plany co do akcji tego bloga. Jako, że to co teraz piszę ciągnie się jak... Jak, nie mam słowa. Ale po prostu zauważyłam, że nic konkretnego nie piszę w rozdziałach i chciałabym przeskoczyć z akcją. Oczywiście skończę to co zaczęłam, co nie?
Jak dla mnie to jest bez sensu ciągnąć akcje jak nikogo z Gunsów nie ma w Los Angeles, a Stevena ze Slashem pozna później...

Więc zaplanowałam sobie tak... Kończę to wszystko co dzieje się w Seattle jakoś w miarę z sensem, bo w tej chwili jako takiego nie ma, albo ja nie widzę. Zajmie mi to do maksymalnie do 4-5 rozdziałów. Potem akcja skacze na parę lat później, ale nie daleko. Więcej nie chce zdradzać, a zdradziłabym wszystko. Po części będzie to niespodzianka.

Plus. Nawet mam już jako taki epilog dla bloga, ale to tylko zarys i nie chce kończyć opowiadania. Przynajmniej teraz.
No dobra, ostanie rozdziały też. Chyba żebym połączyła je w taki jeden dłuuugi epilog, ale o tym później.

Jeszcze dzisiaj pojawi się nowy rozdział. Może nie będzie długi, ale zawsze coś. Jakoś akcja się ruszy.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Rozdział 29


No tak od ponad 20 dni nic nie dodawałam, ale miałam u siebie kuzynkę. Chociaż... Chciałam dać go wcześniej. Około 20 sierpnia. Co jak co? Nie wyszło, bo nie skończyłam. Nie wiem kiedy będzie kolejny. Nie wiem jak będzie z weną, ale mam już fragmenty dwóch kolejnych rozdziałów.
Zapraszam do czytania, komentowania i w ogóle :D.
A no i trochę zmieniłam w postaciach :)


Poczułam jak ktoś trzyma mnie za brzuch. Otworzyłam oczy. Pierw oślepiło mnie światło słoneczne, potem ujrzałam postać Marry patrzącą w okno. Za nim mijały miliony krajobrazów. Przyjaciółka odwróciła się w moją stronę, zaczęła się przyglądać. Po jej minie wywnioskowałam, że coś jest nie tak, albo że dużo się stało zanim zasnęłam. Tylko gdzie? Bo teraz siedzę na kolanach Żyrafy, a on mnie jeszcze dodatkowo próbuje udusić swoją ręką. Tylko co on z tego będzie miał jak mu zdechnę na kolanach? Chyba, że jest nekrofilem? Powiedzmy, że nie. Na pewno nie. To było by dziwne, ale świat jej pełen niespodzianek.
- Marry, mogłabyś mi pomóc? - zapytałam nie wiedząc co mam robić.
- Ale co ja mam robić? - dała mi taką odpowiedź, aż miałam ochotę walnąć się ręką po czole. Czego akurat nie zrobiłam, bo nie miałam jak i czym. To coś mnie jeszcze bardziej przygniotło do siebie, tym samym uniemożliwiając mi jakikolwiek ruch. No oprócz nóg, które były wolne. Zawsze mogę go skopać, wtedy wstanie i mnie puści. Można spróbować, ale nie teraz. Pierw spokojniejszym sposobem, później dopiero przemocą.
- Duffy, wstawaj - wyszeptałam mu do ucha. Farbowana kura wydała z siebie jakiś pomruk, puściła na chwilę, a gdy uwolniłam swoje ręce i chciałam zejść z jego kolan to musiał mnie przytrzasnąć swoim ramieniem. Furknęłam pod nosem i zaczęłam się wyrywać od niego.
- Reb, słonko, nie idź jeszcze ode mnie - mruknął przez sen.
- Duff, wstawaj. Nie jestem twoim słonkiem - burknęłam, trzęsąc nim tak żeby go obudzić.
- Jak to nie? - zapytał otwierając powoli oczy.
- Bo ja jestem z Jamesem, nie pamiętasz? - pomachałam mu ręką przed twarzą, żeby do tej blondyny coś dotarło. Nie że mam go za pustego, ale jak czegoś nie zrozumie to trzeba mu to wbić młotkiem do głowy. I tak było teraz. Chyba do niego jakoś nie dotarło to, że jestem z jego kolegą z LA.
- No tak, ale...
- Duff... - zaczęłam, a on aż cofnął się w fotelu. - ... Kiedy będziemy w Seattle?
- A która jest? - zapytał  przesuwając mnie na fotel obok.
- Czekaj, zapytam Marry - rzuciłam do niego, a po chwili darłam się do ucha przyjaciółki, która próbowała czytać jakąś książkę. - Marry, wiesz może która jest godzina?!
- Tak - oderwała się od książki i spojrzała na swoją prawą rękę. - Jest 12:45. - uśmiechnęła się, a ja skinęłam jej głową w podzięce. Czyli jedziemy już jakieś 17 godzin. No to jeszcze kolejne tyle samo i będziemy w Seattle. Nie wiem jak ja to wytrzymam. Toż to jakaś męczarnia jest, a nie przejazd busem z Los Angeles do Seattle. Zwłaszcza jak jest upał, a kierowca wlecze się prawie 50 na godzinę. Nawet moja mama szybciej jeździ niż to coś.
- Czy ktoś mi powie, kiedy będzie następna przerwa? - zapytał ktoś z tyłu. Po głosie poznałam, że jest to jakiś facet po 60-tce.
- Kierowca mówił, że za godzinę - odpowiedziała spokojnie jakaś kobieta z przodu.
Aż godzinę? Oni chcą mnie zanudzić w tym metalowym pudełku. Tak, ale moglibyśmy zostać w jakimś większym mieście na jakąś godzinę lub pół, bo mnie zaczyna roznosić.
Roznosić to mało powiedziane. Z jednej strony Duff zaczyna mnie obmacywać gdzie popadnie. Mnie to wkurza, bo nie ma takiego prawa i przy okazji James. Ale z drugiej strony mi się to podoba i nie chce aby przestał. No, ale trzeba się uwolnić, bo tak nie wypada się obmacywać w busie, jeszcze nas wygonią za to.
- Duff?
- Co? - mruknął przymykając oczy.
- Mógłbyś zabrać swoje łapy? - zapytałam trochę warcząc na niego.
- Nie tak ostro, dobra? - zabrał swoje ręce z moich czterech liter.
- Dobra, dziękuję - uśmiechnęłam się do niego i zeszłam mu z kolan.
Walnęłam się na fotel tuż obok Marry.
- Marry? - zaczęłam z miną proszącego pieska.
- Tak - popatrzyła na mnie poważnie, ale widząc moją minę mało co nie wybuchła śmiechem.
- Nic... - machnęłam ręką z uśmiechem na ryju. Sama nie wiem o co mi chodziło. Właściwie to wiem tylko tyle, że miałam się coś jej zapytać, ale już nie wiem co. Albo? Albo, wiem. - Marry mogłabyś mnie pilnować od Duffa. Żeby mnie nie ruszał. Przynajmniej do końca drogi. Nawet jak ja będę się do niego pchać to masz mnie trzymać - powiedziałam półgłosem. Tak żebyśmy tylko we dwie słyszały.
- Dlaczego? Przecież Duff jest niegroźny. Nic wam nie będzie - burknęła do mnie z nad książki.
- Co z tego, że jest niegroźny jak sama wiesz do czego może dojść - rzuciłam jej takim samym tonem co ona. A co? Nic mi się nie stanie. Chociaż może się coś stać. Ale nie mówmy teraz o tym, co nie? Co będzie to będzie.

***

- Gdzie jesteśmy? - zapytałam pół przytomna przez sen.
- Gdzieś koło Olimpii - powiedział Duff. Jak sobie dobrze kojarzę to Olimpia jest gdzieś obok Seattle. Tak.
- To niedaleko Seattle, prawda? - zapytałam. A zebrało mi się na zadawanie pytań.
- Tak. Jakieś ponad pół godziny jazdy po miastach, bez korków oczywiście. A jak już o tej godzinie będą to będziemy za godzinę lub dwie - oznajmiła Marry.
- To mogę jeszcze spać? - znowu padło pytanie, aż się zaśmiałam z samej siebie. - Jak ja dużo pytań zadaje.
- Tak. Jak ogarniesz się i skończysz robić przesłuchanie to możesz nie spać, a jak masz dalej taki zamiar to lepiej śpij - uśmiechnęła się wrednie.
- To ostatnie teraz pytanie - przyjaciółka aż zadrżała słysząc ostatni wyraz. - Która godzina?
- Nie masz zegarka? - odpowiedziała nieprzyjemnie.
- Nie, bo chyba został w walizce, albo... zostawiłam w domu - mój głos się załamał.
- Dobra, niech ci będzie - spojrzała na moją prawą rękę. No ale nie miałam zegarka na niej i raczej nie mam. Chyba że mi ktoś go nałożył jak spałam. Spojrzałam też tam gdzie przyjaciółka. Nic nie było. - Jest 7:05.
- Dopiero? Czy nie możemy jechać krócej? No Boże, ile można jechać?...  zaczęłam się wyżalać.
- Reb, zamknij się!  - krzyknął Duff. - Daj mi spać.
Tym mnie uciszył.

***

- Cześć mamo! - krzyknęła Marry widząc swoją mamę. Szła cała uśmiechnięta. Kobieta około czterdziestki, o kanciastych rysach. Może to spowodowane było tym, że była chuda. Niższa od swojej córki. Miała w dalszym ciągu długie falowany ciemnobrązowe włosy i takiego samego koloru oczy. Ubrana w kwiecistą spódnicę do kolan, jaskrawo żółtą bluzkę na ramiączkach i tęczowy szal, który miała na ramionach.
- Dzień dobry, pani Wissar - uśmiechnęłam się do niej, spojrzał na mnie, na swoją córkę i na Duffa z tyłu.
- Cześć. Chodźcie do samochodu - pokazała głową na starego czarnego cadillaca.
Poszliśmy z walizkami do samochodu. Duff pomógł jej wpakować to wszystko do bagażnika, ledwo co zamknęliśmy go, ale jakoś się udało.
- Widzę, że kalifornijskie słońce dobrze na was działa. Jacy wy jesteście opaleni. Nie wspominając już o Rebece... - kiedy tylko odpaliła silnik to zaczęła swoją przemowę. Ja po pierwszych pięciu minutach zrezygnowałam ze słuchania. Szczerze? Wolałam już obserwować ulicę Seattle. Dawno tutaj byłam. Z każdą sekundą docierało do mnie, ze trochę się tutaj zmieniło jednak droga do domu była ciągle taka sama.
- Mógłbym tutaj wysiąść? - padło pytanie Duffa, a ja oderwałam się od "myślenia".
- Nie - pokręciła głową. - Jak dobrze pamiętam to kilka dni temu omawiałam z panią McKagan, że dostarczę cię pod samiutki dom - tak, super. Jakbyśmy byli niemowlakami i trzeba było nas pilnować na każdym kroku.
- Ale proszę pani....
- Nie ma "proszę pani", tylko robię tak jak się z kimś umówiłam - mało co nie krzyknęła, jednak po tym ucichła. - Przepraszam, jestem po prostu za bardzo przewrażliwiona.
Ja tam nic się nie odezwałam. Właściwie to nikt się nie odezwał. Jechaliśmy w ciszy.

Kilka minut później podjechaliśmy pod dom McKaganów. Każda z nas wyściskała go, zabrał walizki i poszedł. W połowie drogi przed dom wyszła jego mama. Mama Marry pomachała jej na powitanie, a my skinęłyśmy jej z uśmiechem. Wsiedliśmy spowrotem do samochodu i ruszyliśmy do domu.
- Dziewczyny, co macie dzisiaj w planach? - zapytała nas pani Wissar.
- No wiesz, mamo... Jak narazie to nic nie planowałyśmy... - wypaliła Marry spojrzała na mnie takimi oczyma, że wiedziałam, że chce abym jej pomogła.
- Chyba będziemy się rozpakowywać, a później coś się wymyśli. Może wieczorem pójdziemy się przejść - powiedziałam ze sztucznym uśmiechem.
- Dobrze - usłyszałyśmy. Może nie była taka dziwna na jaką opowiadam, ale takie miałam pierwsze wrażenie. - O właśnie Reb... Twoja mama dzwoniła do mnie i mówiła, że przyjedzie do nas za dwa tygodnie - odwróciła się do tyłu.
- Mamo patrz co jest na ulicy - zwróciła jej uwagę córka. Odwróciła się i znowu zapadła niezręczna cisza. z jednej strony dobrze, a z drugiej nie. Sama nie wiem czemu. Po pięciu minutach byłyśmy pod domem. Wzięłyśmy walizki, poszły do domu z myślą, żeby pani Wissar nie poszła za nami. No tak jakbyśmy miały narkotyki w walizkach. Bez przesady. Ale miałyśmy jej dosyć.
- Marry, jak coś o idę na zakupy! Około 13 powinnam być w domu! - krzyknęła. Usłyszałyśmy tylko silnik i samochodu nie było. Nareszcie!
 Po rozpakowaniu się, ogarnięciu pokoju i jako takim zjedzeniu śniadanio-obiadu położyłyśmy się na kanapie w salonie, oglądałyśmy telewizje. Była akurat godzina 12. Gdzieś przed 13 zasnęłyśmy.

Obudziło nas ciche pukanie w drzwi, otworzyły się delikatnie, a zza nich wyszedł Duff. Obie uniosłyśmy głowy nisko, bo spałyśmy lekkim snem i spojrzałyśmy na blondyna.
- Spałyście? - spytał siadając na fotelu.
- Tak, a nie widać? - rzuciłam z sarkazmem, nic nie odpowiedział, a Marry zaśmiała się cicho.
- To co chciałeś? Że się do nas włamujesz, Żyrafo? - pierwszy raz słyszę jak moja przyjaciółka mówi tak do niego.
- Bo dzwonił do mnie mój znajomy, z resztą twój też...
- Jaki? - przerwała mu, a ja spojrzałam na nich jak na debili. Nawet tego nie zauważyli i dobrze.
- Matt... Ale kończę.
- Ten co ciągle robi imprezy?
- Tak! - krzyknął. - A teraz daj mi dokończyć. - kiwnęła głową. - No... I on robi znowu domówkę i zaprasza nas wszystkich. Nawet ciebie Reb - popatrzył na mnie.
- Fajnie! - skomentowałam, a w głowie miałam pustkę.
- Nie mamy się w co ubrać - powiedziała za nas brunetka.
- Jak nie? Rebecca ma dużo ubrań - pokazał na mnie brodą.
- Ale co mamy na siebie wziąć? - zapytałam.
- Jak dobrze, że ja nie mam takiego problemu - prychnął. - Ja tam biorę swoją ramoneskę, skórzane spodnie i bluzkę z logiem The Ramones - wzruszył ramionami.
- Okej, ja pójdę podobnie - wpadłam na pomysł.
- Jak? - zaciekawiła się przyjaciółka.
- Wezmę czarne spodnie, bluzkę z Led Zeppelin i swoją ramoneskę - uśmiechnęłam się. - Do tego czarne trampki za kostkę. Włosy złapie w kucyk, a oczy pomaluje na czarno.
- Ja też tak pójdę. Tylko, że wezmę T-shirt z Black Sabbath - Marry aż podskoczyła na kanapie.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Rozdział 28

 Dzisiaj świętujemy rocznicę bloga.
Mało, ale to nic. Macie dodatek, który powinien umilić wam czytanie  Van Helen, Jon Bon Jovi, Phil Collins, Prince  Lemon. Chociaż nie wiem. Nie znam się na angielskim.
Dedykacja dla Victorii, bo pisała ze mną jedną scenę, ale zawsze coś :)
No to zapraszam. Dzisiaj nie będę zrzędzić, że nie ma komentarzy, bo nie mam czasu ani ochoty. Może kiedy indziej.
Plus na out-of-my-own.blogspot.com jest rozdział. Już 6.

Tak przy okazji Wszystkiego Najlepszego dla Jamesa Hetfielda.


  Jakieś cztery dni temu wyjechali od nas William i Jeffrey. Z Marry całą noc opłakiwałyśmy jak głupie ten ich wyjazd. Biedna Żyrafa próbowała nas pocieszyć, ale nic nie wyszło. Kazałam im zadzwonić jak przyjadą i tak zrobili.  Mi tylko zbierało się na płacz jak rozmawiałam. Gorzej było z moją przyjaciółką.
  Trzy dni temu całą naszą trójką wbiliśmy na jakąś domówkę po tym jak najebaliśmy się tanim winem z pierwszego lepszego klepu. Pierwszy raz w życiu widziałam tak nie ogarniętego Duffa. Ale co jak co to tam lała się wódka z kranu, a narkotyki to miała co trzecia, jak nie co druga osoba. Jakoś tak o piątej nad ranem zbudziliśmy się, z dobrym humorem wyszliśmy z tego pobojowiska i po jakiejś godzinie szukania domu dotarliśmy do niego. Współczuje tym ludziom co to organizowali. Ale mieli do sprzątania.
  Tak, teraz siedzę w busie i wspominam poprzednie dni. Zapierdala on z prędkością światła. A mówiąc po ludzku to jakieś 60-70 kilometrów na godzinę. Jest jeszcze problem z tym, że Duff z Marry po obrażali się na siebie. Co mnie wkurzyło, bo liczyłam na inny przebieg tej "wycieczki". Przyjaciółka siedzi obok mnie, nawet słońce jebiące po oczach nie przeszkadza jej w spaniu, a blondyn po drugiej stronie busa,mało co się nie śliniąc z założonymi rękoma jak jakaś obrażona królewna.
 Według moich obliczeń jest jakaś czwarta nad ranem. Przez całą noc nie mogłam spać. Zaraz zanudzę się tutaj na śmierć. Wszyscy dookoła śpią, a ja jak już wspomniałam nie mogę. Jeszcze na dodatek siedzę w tej samej pozycji od jakiś trzech godzin i nogi zaczynają mnie roznosić. Nie wiem jak ludzie mogą tak długo wytrzymać w jednej pozie. No dobra, żeby nie było, że rozniosę busa, to zmienię to jak siedzę. Przesunęłam się na bok siedzenia, oparłam nogi o poręczę oddzielającą fotel od podłogi, albo może przestrzeni między dwoma fotelami. Głowę przytuliłam do oparcia i zaczęłam liczyć godziny jazdy.
  Wyruszyliśmy o dwudziestej. Teraz jest czwarta rano, więc jedziemy aż osiem godzin. Geniusz matematyczny ze mnie. Planowane jest jakieś 34- 36 godzina jazdy. Także przy takiej prędkości będzie gdzieś 36 godzin, czyli jakieś dwadzieścia osiem do końca. Powinniśmy być jutro na 8 rano na miejscu.
  Ciekawa jestem kiedy kierowca zrobi przerwę w jeździe, bo w końcu jedzie całą noc i zmęczony to on raczej jest. I chyba ma przy sobie pomocnika. Także mógłby zrobić małą dziesięcio minutową przerwę na na przykład kawę, lub inne takie podobne. Chyba każdy po przebudzeniu potrzebuje pójść do toalety lub napić się czegoś ciepłego. Ale dobra, jest rano i wszyscy jeszcze śpią.
  Szczerze to lepiej byłoby pojechać samochodem. Przynajmniej można by było się zatrzymać na noc, pospać w łóżku, a nie na tym czymś. No dobra ale co ja marudzę. Chociaż... Ktoś z nas może już mieć prawko i samochód. Mamy po 16 lat. No chociaż Duff nie, bo jemu brakuje jeszcze niecałego roku. Za dużo myślę, muszę zasnąć chociaż na pół godziny, zawsze będzie coś.

 Po chwili udało mi się zasnąć. Chyba. Obudziłam się. Ciemno tu jak w dupie i jebie fajkami. Prawie jak w melinie za barem. W tej chwili zorientowałam się, że siedzę na poduszce, ewentualnie kanapie i że ktoś chucha mi w twarz. No kurwa, ktoś wymyślił miętówki.
- E, Reb - ktoś mruknął mi cicho do ucha. Znałam ten głos. To McKagan.
- Co? - krzyknęłam szeptem co mnie rozbawiło i z jakiegoś powodu byłam mniej wkurwiona na niego.
- Nic - odpowiedział tak samo. - Wiesz, ciemno tu - mruknął, a ja zrobiłam minę typu "no co ty nie powiesz?". Niestety nie mógł jej zobaczyć. A szkoda - Przytulisz mnie? Boję się ciemności.
- Co? - zapytałam z niedowierzaniem odsuwając się od niego. - Chyba nie usłyszałam - powiedziałam głośniej i poczułam, że znajduję się w objęciach blondyna. - Puść mnie! - warknęłam - Marry będzie zła - wypaliłam. Powiedziałam cokolwiek byle uwolnić się z tego męczącego uścisku.
- Czemu Marry ma być zła? - zapytał. - Przecież ona jest z Willem - powiedział, a ja popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. - A nie, ona jest z Jeffem - poprawił się.
- Piłeś coś? - zapytałam oszołomiona.
- Nie, chyba. Myślę, że Jeff to imię dla psa.
- Co? - usłyszałam głos Marry. - Reb wstawaj - warknęła, a ja wyrwałam się z głębokiego snu. - Mamy przerwę, wyłaź! -  Nie ogarnięta sytuacją wstałam i wyszłam za przyjaciółką w stronę czegoś podobnego do baru rozglądając się dookoła. Nigdzie jednak nie mogłam dostrzec tej wysokiej, farbowanej blondynki (tzn Duff).
- Eee... Marry, gdzie jest Duffy? - zapytałam teraz półprzytomna, a ona spojrzała na mnie jak na idiotkę.
- Duffy? Ta natapirowana wysoka kura? Śpi dalej. - Zrobiłam minę mówiącą "obudźmy go, bo potem się nam zsika, czy coś i będzie kłopot". - To ty obudź tą księżniczkę, bo on mnie wkurwia - Marry poszła do baroczegoś, a ja budzić Duffa.

  Po jakiś pięciu minutach bezczynnego próbowania wybudzenia ze snu mojego kolegi, wszyscy zaczęli się spowrotem zbierać. Zrezygnowałam z dalszych prób. Wyszłam z busa, żeby jeszcze raz rozprostować nogi. Zauważyłam Marry idącą z ciekawskim uśmiechem w moją stronę.
- I jak obudziłaś Duffa?  zapytała łapiąc mnie za rękę i wpakowując do busa. Siadłyśmy na naszysch miejscach.
- Nie, ma za mocny sen - pokręciłam głową i spojrzałam na Żyrafę kręcącą się w swoim siedzeniu. Nagle otworzył oczy, a ja przerzuciłam wzrok spowrotem na przyjaciółkę.
- Za to twój nie i na dodatek gadasz przez niego - uśmiechnęła się i zaczęła przyglądać Duffowi. - Nie wiem dlaczego w snach męczył cię Duff, ale coś mi się wydaje, że coś jest między wami - stwierdziła.
Spojrzałam na nią oburzona, prychnęłam i oparłam się na oparciu. Zaczęłam myśleć. Sama nie wiem o czym. Po prostu miałam pustkę w głowie i nie docierało do mnie nic z zewnątrz. Taki stan totalnego wyłączenia się od wszystkich.
- Jak to między nami coś jest? Ty chyba sobie żartujesz, co nie? - spytałam cicho.
- Nie, nie żartuje. Ja to widzę. - jej oczy zaczęły się śmiać, posłałam jej pytające spojrzenie. - Zobaczysz w Seattle co będzie. Tylko nie wiem jak ty sobie poradzisz z Jamesem.
- James - powtórzyłam jego imię bez żadnego uczucia.
 Aż dziwne, bo jeszcze miesiąc temu srałabym ze szczęścia słysząc jego imię, a teraz nie. Dziwne po raz drugi. Coś mi się wydaje, że wpadłam w niezłe kłopoty. Dlaczego? Bo zauroczona chciałam z nim być, a już mi przeszło. Byłby z niego niezły przyjaciel. Coś wątpię, ze będzie. Co ja poradzę, że zawsze jest tak, że jak ludzie zerwą ze sobą to obiecują sobie przyjaźń, a chwile później wszystko się jebie i nikt nie chce się znać. Zawsze warto mieć jakieś nadzieje, ze się ułoży. Ale tak to mówią optymiści, a ja nią nie jestem. Jestem realistką. To może żeby nie było, że zaczynam robić z siebie pesymistkę to powiem tak: "Pożyjemy zobaczymy".