Jak chciałam coś napisać to nie mogłam. Macie krótki i mam już kilka do opracowania i myślę, że może w październiku jeszcze dodam z jeden.
Było tego więcej, ale mi się DZIWNYM cudem usunęło.
Zapraszam do czytania.
- Mamo! Już jesteś! - krzyknęłam widząc moją rodzicielkę przed domem państwa Wissar. - Myślałam, że przyjedziesz później.
- Nie. Chciałam zabrać cię do domu na urodziny. Jeszcze niecały
tydzień, a do Los Angeles nie jedzie się trzech godzin tylko ponad
półtora dnia. Jeszcze James się o ciebie wypytuje. Nie! Wczoraj zaczął
pod pretekstem, że miałaś do niego zadzwonić, a nie dzwonisz -
powiedziała, a ja zrobiłam wielkie oczy. A no tak. Kiedyś obiecałam mu
to, ale po dniu wypadło mi to z głowy.
- Yyy... No bo miałam do niego zadzwonić, ale wypadło mi z głowy -
wytłumaczyłam się. - A kiedy masz zamiar ruszać spowrotem do domu? -
zapytałam.
- Wszystko zależy od Anne - wzruszyła ramionami. - Ale mam nadzieję, że za dwa dni. Gdzie ona jest?
Spojrzałam za siebie i ujrzałam Marry, jej tatę i mamę.
- Yy... W domu. Właśnie odbywają rozmowę - odwróciłam się do niej. Nagle
przy drzwiach pojawiła się córka z matką. O nie! Czas witań rozpoczęty.
- Och, Florence... Jak ja cię dawno nie widziałam... Widzę, że przez tą przeprowadzkę i kalifornijskie słońce wyładniałaś...
Miałam ochotę komuś przyłożyć, albo lepiej schować się, bo to co tu się
działo to jedna wielka masakra. Marry zaczęła się śmiać słysząc to.
- Czy one zawsze muszą sobie tak słodzić? - zapytałam ze spokojem w głosie.
- Chyba tak. My też takie będziemy - powiedziała z uśmiechem na twarzy. -
Też będziemy się tak odmładzać? - zapytała z lekkim obrzydzeniem w
głosie.
- Na to wychodzi - wreszcie się uśmiechnęłam.
- Czego ty taka bez uśmiechu chodziłaś dzisiaj?
- Bo mama przyjechała i wspomniała o Jamesie. Wiesz, że on się o mnie wypytywał?
- Nie, a to źle? - weszła przede mnie. - Chodź siądziemy i pogadamy -
wskazała głową na fotele ustawione przy końcu tylnej werandy domu.
- Okej - burknęłam.
- Reb, ciesz się, że ktoś się tobą interesuje - usiadła po turecku w jednym z trzech foteli.
- Ale po co? Przez to co zrobiłam wtedy u Matta mam wyrzuty sumienia.
Nie chcę być z Jamesem. Chciałabym żebyśmy byli przyjaciółmi, ale to
tera raczej nie możliwe... - zaczęłam się wyżalać do przyjaciółki.
- Reb, dlaczego widzisz to wszystko tak pesymistycznie. A może będzie
tak, że razem tak stwierdzicie i na najbliższym spotkaniu powiecie sobie
właśnie to - zaproponowała.
- Też tak może być, ale to raczej nie jest możliwe - pokręciłam głową.
- Jest. Może jesteście wyjątkiem od reguły. Może właśnie tak będzie. Nie myśl pesymistycznie - poklepała mnie po ramieniu.
- No dobra. Spróbuje - na mojej twarzy pojawił się uśmiech.
- Dziewczynki! Idziecie z nami na obiad do restauracji? - zapytał ojciec Marry.
- Yyy... - zacięłam się.
- Chyba raczej nie. Zamówimy sobie pizzę i zaprosimy Duffa do domu, albo pójdziemy z nim, co ty na to? - odpowiedziała jemu.
- Jak chcecie.
Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem. Za to Marry popatrzyła na ojca jak na kogoś, kto jej nie rozumie.
- Ale mi chodziło o konkrety, tato - mruknęła.
- Ale co ja ci mogę powiedzieć? - podszedł do nas. - Co? Żebyś nigdzie
nie szła? - pokiwała głową. - Nie. A czy ja ci kiedykolwiek czegoś
zabraniałem?
- Tak. Jak byłam mała to zabraniałeś mi przechodzić przez ulice - powiedziała z powagą. Zaśmiałam się.
- Marry nie przesadzaj. Mi też nie pozwalali przechodzić przez ulice i
na dodatek prowadzili mnie do szkoły, która była trzy ulice dalej za
rękę - powiedziałam ledwo co wytrzymując komizm tej sytuacji.
- No tak, pamiętam. Jak we dwie prowadzali nas do szkoły, z tymi wielkimi plecakami... - zaczęła wspominać.
- No dobra dziewczyny. My tu chcemy iść, a wy tutaj gadu gadu, a ja miałem jeszcze po pytaniu do was - przerwał nam pan Wissar.
- Proszę mówić - spojrzałam na niego.
- Tak, tato. Mów. Słuchamy - przyjaciółka odwróciła się do niego przodem.
- Pierw do Reb... Czy twoja mama wszystko je? - padło pytanie do mnie.
- Yy... No chyba tak - odpowiedziałam po dokładniejszym zastanowieniu
się, potem dla ponownego przypomnienia czy przypadkiem czegoś nie
zapomniałam zaczęłam wyliczać na palcach. - Mięso je, ryby też, warzywa
też, słodycze tak samo. Wszystko je.
- Och. No dzięki - uśmiechnął się do mnie i zwrócił się z pytaniem do
swojej córki. - Mów ile zostawić wam pieniędzy na jedzenie.
- To ja pójdę do mamy w takim razie... - wskazałam kciukiem na drzwi i już miałam wstawać.
- Nie, zostań - zatrzymał mnie.
- No ale...
- Nie ma ale. Marry, mów ile mam wam zostawić.
- Yyy... Nie wiem. Ile dasz. My sobie jakoś poradzimy - odpowiedziała.
Zostawił nam kasę i poszli gdzieś na miasto. My zebrałyśmy się w ciągu piętnastu minut i ruszyliśmy do Duffa śpiewając piosenki z dzieciństwa. Z Żyrafą zaswędzaliśmy się gdzieś na zadupie Seattle. Wróciliśmy po jedenastej. Rodziców dalej nie było w domu i Duff został z nami, bo udawałyśmy, że boimy się ciemności.
Pierwsze co zrobiliśmy to poszliśmy do pokoju Mary. Po pierwszej padliśmy wszyscy na jednym łóżku grając w karty.
Trzy dni później musiałyśmy z mamą jechać. Droga zajęła nam jakieś 2 dni i nie była męcząca. Przynajmniej dla mnie. Na początku wyłam jak głupia, Mary tak samo. Duff nas pocieszał i ciągle powtarzał żebyśmy nie płakały. Co jak co było jeszcze gorzej.